Kultura, Ludzie z pasją, Z ostatniej chwili

Pannonica. Żeby ją poznać trzeba spędzić 3 dni w wiosce!

Opublikowano: 26 sierpnia, 2024 o 10:20 am   /   przez   /   komentarze (0)

Pannonica, dopiero co się rozpoczęła, a już musimy się pożegnać. Żeby móc poczuć ten ogień trzeba tam być. Nie przejeżdżać obok i komentować, że miasto zakorkowane. Trzeba doświadczać. Spotykamy prawdziwych weteranów, którzy od 11 lat nie opuścili ani jednej edycji oraz osoby, które po raz pierwszy udały się…aby jej doświadczać.

Posłuchajcie relacji pani Anny Skalskiej, starosądeczanki, która po raz pierwszy doświadczała Pannoniki. Lektura obowiązkowa:

„Od czwartku do soboty trwała bowiem Pannonica Festival – kolejna wysokiej rangi impreza, która już po raz jedenasty przyciągnęła miłośników kultury „panońskiej” w jej licznych odmianach; węgierskiej, bałkańskiej, cygańskiej i karpackiej. Co prawda kolorową festiwalową wioskę zbudowano im w Myślcu, a nie w Starym Sączu, ale po pierwsze – miejsca te dzieli przysłowiowy rzut beretem, a po drugie – organizatorem wydarzenia było starosądeckie Centrum Kultury i Sztuki im. Ady Sari w Starym Sączu, na czele z „inicjatorem, wizjonerem i panonicznym kreatorem” (określenia użyte przez prowadzącego koncerty Macieja Szajkowskiego) dyrektorem Wojciechem Knapikiem.

Podobno, żeby poznać Pannonicę i oczarować się jej urokiem, trzeba w wiosce spędzić pełne trzy doby, spać na polu namiotowym i zażywać kąpieli w Popradzie. Tak mi powiedział jeden ze stałych bywalców! Przyznaję więc, że znawcą tematu nie jestem. Na festiwal wybrałam się po raz pierwszy dopiero w tym roku, w wiosce w sumie przebywałam około szesnastu godzin (tylko we czwartek i piątek; oczywiście bez noclegu), a ze starosądeckich rzek topograficznie bliższy mi Dunajec. Zupełnie nie znam się też na folkowych rytmach. To co napisałam, jest więc subiektywną refleksją o Pannonice – prezentowanej na niej muzyce i wszystkim, co mnie ujęło i zauroczyło w tym miejscu – konkretnym, a jakby „z krainy czarów” – a przede wszystkim o wyjątkowych ludziach spotkanych na festiwalowych ścieżkach. Do ich opinii mocno odnoszę się też w tym tekście. Otwarci, roześmiani, często oryginalnie ubrani, nierzadko z wiankami na głowach, w różnym wieku – spacerują, odpoczywają (w namiotach, na leżaczkach lub w hamakach), uczestniczą w ciekawych warsztatach, słuchają ulubionej muzyki, a przede wszystkim są ze sobą, tak po prostu, z dala od męczącego zgiełku świata. Wielu z nich dotarło na Pannonicę już po raz jedenasty. Wcześniej bywali w Barcicach; od dwóch lat przyjeżdżają do Myślca (malutkiego, ale też klimatycznego), który przecież już poł wieku temu – za sprawą legendarnego KRAM-u – oddychał w rytmie muzyki i artystycznych serc. „Potrzeba dźwięku, rytmu, bliskości natury i obecności drugiej osoby jest taka naturalna” – mówi mi pani Aneta, od kilku lat fotografująca uczestników nadpopradzkiego festiwalu. „Tak się przyglądam i widzę, że wszystko, czego ludzie potrzebują mają właśnie tutaj. Bycie z drugim człowiekiem, na luzie, bez pośpiechu – to jest esencja życia”.

Dominika niedawno uciekła z Warszawy na bieszczadzką wieś, gdzie tworzy piękne „biżuteryjne szaty”, oryginalne kolczyki, naszyjniki i bransolety. Sylwia z „Dzikiego Wnętrza” mieszka w mieście, ale tęskni do natury, więc tka piękne makatki z przyrodniczymi motywami, a drewniane plastry pokrywa zwierzęcymi wizerunkami. „Chciałabym, aby każdy mógł zabrać do swego domu odrobinę dzikości” – wyznaje, opowiadając o bohaterach uroczych ptasich obrazków. Z Jagną rozmawiam wyjątkowo długo, bo fascynują mnie jej ceramiczne cuda – oryginalne w swojej surowości, nieregularne, wyraźnie inspirowane dawną sztuką (antyczną, średniowieczną), ale też bardzo bliską jej przyrodą. „Mieszkam pod lasem, więc wszystko, co znajdę na spacerze, przytarguję do domu” – mówi ze śmiechem. „Mięta, melisa, paprotka, skrzyp, krwawnik… Co znajdę, to wykorzystuję. W ten sposób tworzę, ale też utrwalam moją ukochaną naturę”. Spacerując po ścieżkach artystycznej wioski, szeroko otwieram oczy i uszy (te ostatnie oczywiście w przenośni). Co jakiś czas dociera do mnie nieoficjalny hymn festiwalu – melodia z filmu „Janosik” grana przez festiwalowych trębaczy; ogniście, z serducha! Przeuroczy pan Marek z Wierchomli, którego kołowrotek robi sporą furorę, pokazuje zdziwionym maluchom kłębuszek wełny – watę cukrową z afrykańskiego (niesłodkiego) cukru! Wymazany jakimś czarnym pyłem (sadzą?) artysta Tomek właśnie przygotowuje swój performance.

Po głównej drodze (tam i z powrotem) maszerują sympatyczni szczudlarze, na widok których śmieją się nie tylko dzieci. Mijają mnie kolejni i kolejni „kolorowi ludzie” – młoda para w ślubnym stroju, ozdobione nawłociowymi wiankami dziewczyny, motocyklista w złocistym garniturze… Czarowny świat! We czwartek odwiedzam namiotowe miasteczko (wtedy było to jeszcze możliwe), a w piątek radosną wioskę dziecięcą. Licznie obecne na Pannonice maluchy na pewno się nie nudzą. Jest zjeżdżalnia, cyrkowe rowerki, klauni i wspomniana para szczudlarzy; w promieniach słońca połyskują mydlane bańki… Dla dzieci przygotowano też sporo zajęć warsztatowych. Szyją maskotki ze szmatek, malują piaskiem, lepią z gliny małe domki, czy co tam im w duszy gra, ozdabiają sznurkiem plastikowe doniczki, wyplatają bransoletki, poznają sztukę origami… W niektórych z tych zajęć uczestniczą również dorośli, ale dla nich przygotowano też ofertę specjalną. Są warsztaty parzenia herbat z różnych stron świata, degustacji wina, rozpoznawania dzikich roślin jadalnych, sitodruku, tkactwa i przędzenia wełny, kaletnictwa, jogi, rytmu, masażu, makijażu (dziennego i festiwalowego), pisania ikon, śpiewu intuicyjnego… Czego tam nie ma!

Rozmawiam z prezentującymi (i sprzedającymi) swoje prace artystami, ale także z tymi, których nad Poprad przyciągnęła po prostu atmosfera i miłość do „panońskiej” muzyki. Sympatyczna gdańszczanka, zwracająca uwagę wianuszkiem z kolorowych papierowych różyczek, przyjeżdża na Pannonicę, bo świetnie się tutaj bawi i relaksuje. Z zachwytem opowiada o warsztatach z tańców bałkańskich, „męczących, ale naprawdę świetnych” i przydatnych, zwłaszcza podczas festiwalowych wieczorów.

„Jesteśmy absolutnie zakochani w Panonice i jej fantastycznej, rodzinnej atmosferze” – mówi pani Anna z Krakowa. „Byliśmy tutaj jeszcze przed urodzeniem dziecka, później, kiedy byłam w ciąży i teraz przyjechaliśmy po raz trzeci – już z trzyletnią córeczką. Bardzo podoba nam się strefa dla dzieciaków, ale dorośli też mogą się świetnie bawić. Fajnie, że muzyka gra długo i często i że można ją usłyszeć również w ciągu dnia. Dużym plusem jest również to, że nie jest to jakiś wielki festiwal. Odpowiada nam też lokalizacja, zarówno wcześniej, jak i teraz – za każdym razem nad Popradem. Bardzo ciekawe są warsztaty. I oczywiście znakomita oferta gastronomiczna. Panią Annę spotykam przy stoisku przygotowanym przez starosądeckie schronisko dla psów, gdzie przysiadłam przygarnięta przez Agnieszkę – wyjątkowo kreatywną „psiarę”. Pracownicy i wolontariusze schroniska potrafią wykorzystać każdą okazję, by pomóc swoim ukochanym podopiecznym. Uczestnikom festiwalu zaproponowali… spacer z bezdomnym czworonogiem. Pieski czekały w schronisku, a drogę do niego oznakowano wyciętymi w drewnie śladami psich łapek. Po takim „pieskowym szlaku” na pewno maszerowało się sympatyczniej, nie tylko dzieciom! Trudno wymienić wszystkie pozamuzyczne atrakcje festiwalu. Wspomnę więc jeszcze o spektakularnym, niezwykle dynamicznym pokazie ogniowym (albo uzupełnionym fajerwerkami tańcu z ogniem) przygotowanym przez damsko-męski duet „Bagienne Świetliki” z Wrocławia. Przez dwadzieścia minut artyści – ubrani w piękne ludowe stroje – tańczyli, połykali ogień, żonglowali wielką płonącą kostką i ognistymi maczugami… Ależ to było widowiskowe!

„Pannonica – ogień, nie muzyka”! To festiwalowe hasło, swoiste motto „panońskich” dni – skandowane z dużą częstotliwością i siłą – przez trzy doby niosło się po nadpopradzkich „krzakach”. W sporej odległości od plenerowej sceny w Myślcu, słychać było również graną na festiwalu muzykę. Do sobotnich rytmów odnieść się nie mogę, ale biorąc pod uwagę dwa pierwsze dni, stwierdzam, że najbardziej ogniście było w drugiej części wieczoru piątkowego. Około 20.30 na scenę wyszło ośmiu niesamowitych Serbów – tworzących wyczekiwany przez lata Orkestar Dejana Lazarevića, jednen z najsłynniejszych bałkańskich brass bandów. Trzech muzyków to trębacze (a właściwie wirtuozi trąbki) i to ich gra wzbudziła największy aplauz. „Chłopaki ognia”! – krzyczał mi nad głową jeden z pannoniczan i ogień rzeczywiście był! Stałam pod samą sceną; wszystko widziałam i słyszałam. Jak to wytrzymałam, nie wiem. Było pięknie, energetycznie, ale też tanecznie, weselnie… Tańczono na całym placu – rytmicznie, radośnie! Pod koniec koncertu lider zespołu zaprosił do siebie jednego z wioskowych trębaczy (tych od „Janosika”) i zaczęła się improwizacja! Naprawdę chapeau bas!

Występy orkiestr dętych widziałam wielokrotnie, ale – do piątkowego wieczoru – nigdy nie uczestniczyłam w koncercie hip-hopowym i szczerze mówiąc, nie przyszło mi to nawet do głowy. Argumentem za tym, żeby przeczekać wieczorne zmęczenie i posłuchać ukraińskiego zespołu Kalush Orchestra (łączącego autorski hip hop z elementami ukraińskiej muzyki tradycyjnej) była… ciekawość. Chciałam na żywo zobaczyć zwycięzcę Eurowizji; może też usłyszeć słynną „Stefaniję” – utwór pisany na cześć matki, o pięknej wzruszającej treści, który od czasu wybuchu wojny stał się nieformalnym hymnem broniących się przed agresorem Ukraińców. W drugim dniu festiwalu nad Popradem zostałam więc do północy i naprawdę nie żałuję. Od strony muzycznej koncert był ciekawy; „Stefanija” – przy wtórze widzów – zabrzmiała nawet dwukrotnie. Wzniesiono też okrzyki sławiące naszych dzielnie walczących sąsiadów. To, co mnie jednak zaczarowało, to niesamowita spektakularność tego, czego byłam świadkiem. To nie był koncert, to było widowisko akrobatyczno-taneczno-muzyczne (do tego z elementami improwizowanego teatru), czasami zapierające dech w piersiach, zwłaszcza u osób, które nigdy wcześniej nie widziały na żywo nikogo tańczącego breakdance! Ależ oni mieli energię, a jaki ogień potrafili rozpalić na widowni! Potem musieli go nawet gasić wodą, którą wprost z butelek lali na rozgrzane głowy pannoniczan! Szalał frontmen zespołu Ołeh Psiuk – występujący w nieodłącznym różowym kapelusiku; akrobatyczną zwinnością popisywał się tajemniczy DJ MC Klimmen… Gorąco było!

Piątkowe koncerty rozpoczął rzeszowski zespół Opa Cupa, którego nazwa nawiązuje do zachęcającego do tańca cygańskiego okrzyku, ale także standardu muzyki bałkańskiej – słynnego utworu S. Bajramovića. Piosenka serbskiego artysty oczywiście w Myślcu wybrzmiała, ale dopiero w końcówce koncertu. Zapowiadająca swój występ wokalistka – wyglądająca naprawdę zjawiskowo – obiecała, że będzie „skocznie” i momentami było, chociaż nie zawsze. Taneczne rytmy przeplatały się bowiem z melodiami innymi – delikatniejszymi, melancholijnymi, np. łemkowskimi. W koncertowym repertuarze znalazły się również piosenki filmowe (w tym słynna „Bubamara” z filmu E. Kusturicy „Czarny kot, biały kot”), zabrzmiał także hymn społeczności romskiej – „Dżelem, Dżelem”.Ogniste melodie słychać było podczas występu zespołu Ajde Zora z Włoch, który w pięcioosobowym składzie miał aż dwie kobiety (na Pannonice to raczej ewenement) – skrzypaczkę i temperamentną, roztańczoną wokalistkę. Warto było posłuchać prezentowanej przez grupę muzyki cygańskiej z elementami bałkańskimi – pięknej i porywającej do tańca. Pląsających wielbicieli takich właśnie rytmów widać było na całym placu. Jako miłośniczka kultury żydowskiej z ogromnym zainteresowaniem wysłuchałam występu zespołu Klezzmessengers, który do Myślca przyjechał z krakowskiego Kazimierza. Złożona z czterech mężczyzn grupa specjalizuje się w standardach muzyki klezmerskiej (zaprezentowano je w pięknej wiązance), ale także w charakterystyczny dla siebie sposób łączy folklor żydowski z elementami jazzu, muzyki bałkańskiej i ludowej. To, co usłyszałam bardzo mi się podobało. Było emocjonalnie, chociaż – podobnie jak w przypadku Opa Cupa – nie zawsze ogniście. Temperamentne dźwięki przeplatały się bowiem z tymi pełnymi łagodności. „Hevenu Szalom alehem”! Pięknie.Na dużej festiwalowej scenie miałam okazję zobaczyć jeszcze jeden zespół – węgierską grupę Fanfara Complexa, który w wyobraźni przeniósł mnie na rozbawioną mołdawską wieś. I znów było na przemian – tanecznie (jak na ludowym weselu), ale też nostalgicznie. Z różnych powodów nie udało mi się posłuchać pozostałych występujących na dużej scenie muzyków, a na tej małej (namiotowej) widziałam tylko fragment bardzo lirycznego koncertu słowackiego artysty Pavlovitz.

Podobno bardzo ciekawie było również w sobotę – tak wynika z tego, co można było obejrzeć w internetowych relacjach.

I jeszcze zdanie o gastronomii. Co prawda festiwalowej kuchni nie próbowałam (jadłam tylko lody), ale zachwyt jej smakiem i różnorodnością można było usłyszeć od wiele osób. Rodzime pierogi, bigos, chleb ze smalcem, ale też – sajgonki, pierożki azjatyckie, wołowina po syczuańsku i mongolsku… I oczywiście mnóstwo słodyczy! Trunki też były.Jedenasta edycja festiwalu Pannonica przeszła już do historii. Dzielni – z pewnością bardzo zmęczeni – pracownicy Centrum Kultury i Sztuki nareszcie będą mogli trochę odpocząć, ale niedługo… Za miesiąc w moim ukochanym „miasteczku z klimatem” znów będzie klimatycznie. Melpomena – antyczna muza tragedii – puka już do starosądeckich bram. Jesienny Festiwal Teatralny – dla mnie najważniejszy i przez cały rok wyczekiwany – rozpocznie się 5 października.”

oprac. Anna Skalska

fot. Anna Skalska/ Wiktor Król

Komentarze

Partnerzy

herb 112092751_901790209899742_1325318935_n  
"